Wydaje się, że pod strzechy dotarła już świadomość tego, jak tworzą się nowe połączenia synaptyczne w naszych mózgach, a w konsekwencji, że przyswajanie nowych informacji i umiejętności to proces przebiegający w czasie. Ekspresowe i niewymagające wysiłku „wszczepianie” sobie danych do mózgu niczym Neo w „Matrixie” raczej pozostanie w sferze science fiction w nadchodzących dekadach. Ale przecież pracuję w biznesie, w którym sprawiam, że ludzie zapamiętują ogromną liczbę słów, zasad gramatycznych i socjolingwistycznych, a czasem nawet znaków w innych systemach pisma – czemu moja specjalizacja miałaby się ustrzec przed natarciem nowych technologii?
Współcześnie i młodzi, i starzy dysponują urządzeniem mieszczącym się w dłoni, a jednak dającym dostęp do wiedzy zgromadzonej na tysiącach hektarów bibliotek. Dzięki smartfonom i mobilnemu internetowi konieczności spamiętywania stolic wszystkich krajów na świecie lub dat wybuchów poszczególnych powstań staje pod znakiem zapytania. Łaknący znajomości języków obcych mają do dyspozycji nie tylko słabe tłumaczenia maszynowe, ale również silnik Google Translate. Potrafi on przełożyć nawet tekst podsunięty mu na obrazku albo mówiony do mikrofonu. Z najnowszym telefonem tej firmy w ofercie będą też Google Pixel Buds (to nie jest wpis sponsorowany), które – sprzężone z telefonem – będą waszym automatycznym tłumaczem konsekutywnym. W praktyce wygląda to mniej więcej tak:
Rzecz jasna, nawet bez znajomości japońskiego możecie usłyszeć, że mężczyzna z miejsca zgłasza zastrzeżenia do jakości angielskiego przekładu. Ale sztuczna inteligencja algorytmów Google zapewne zwiększy wkrótce precyzję translacji w poszczególnych parach językowych. Czy mam zatem prawo wymagać od kogokolwiek, żeby płacił za materiały i kursy, zamiast odkładać pieniądze na to lub podobne cacko (przeliczając proponowaną cenę na złotówki, ten gadżet będzie kosztował ponad sześć stów)?
Otóż może i zepsuję rynek sobie oraz znajomym po fachu, ale odpowiem: nie, kupujcie te magiczne słuchawki, na zdrowie!
Nie zajmujcie naszego czasu, jeśli wasza relacja z językiem obcym ma być powierzchowna i przelotna, właściwie incydentalna. Tego typu urządzenia świetnie sprawdzą się w wypadku cyfrowych nomadów, zmieniających miejsca pobytu zbyt szybko, by uczyć się języka każdego kraju, w którym zdecydują się na jakiś czas osiąść czy okazjonalnych wakacjowiczów, co to poza siedzeniem w hotelowym basenie gdzieś na Kostaryce zechcą zinfiltrować lokalne knajpki w porze obiadowej (a ponadto są weganami albo nie tolerują glutenu – bez sarkazmu, przekazanie tej informacji może im uratować zdrowie lub życie). Ten gadżet może być nawet pomocny w przełamywaniu pierwszego lęku przy rozmowach z native speakerami – co prawda nadal będziecie robić błędy, ale będziecie je mogli zrzucić na maszynę.
Osobista anegdota: w jednym z zakładów pracy przyszedł do mnie kiedyś kolega z innego działu, bo słyszał, że ja „znam wszystkie języki” (przy czym zakładał, że liczbę języków na świecie da się policzyć na palcach obu rąk), a miał wypadek w Niemczech i dostał po niemiecku jakiś papier wyszczególniający konieczne naprawy. Wyciągnęłom smartfon i korzystając z jednej aplikacji skanująco-translatorskiej, przeczytałom treść dokumentu po angielsku. Mój niemiecki jest ledwie konwersacyjny, a wtedy był bliski zeru, na pewno nie dałobym rady przetłumaczyć technicznego dokumentu. Na szczęście, z pomocą telefonu i negocjowania znaczeń z panem, który doskonale znał się na motoryzacji, szybko ogarnęliśmy sens poszczególnych punktów opinii niemieckiego rzeczoznawcy. Właściciel auta mógł ruszyć do mechanika uzbrojony w znajomość treści dokumentu i wkrótce przyjeżdżał do pracy naprawionym samochodem.
Jest jednak gros ludzi, którzy upatrują w języku narzędzia trwalszego i bardziej osobistego. Chcą rozmawiać z innymi bez pośrednictwa procesorów i kabli. Chcą czytać literaturę w oryginale. Chcą obcować z filmami i piosenkami w języku ich twórców. Chcą spędzić resztę życia z obcokrajowcem. Chcą odczuwać satysfakcję z pojmowania żartów oraz subtelności językowych. Chcą za granicą robić interesy lub zdobyć wykształcenie. Chcą tworzyć treści, które będą docierały do grup odbiorców różnych narodowości. Chcą poznawać systemy myślenia innych ludzi i ćwiczyć przy tym własne mózgi.
Wiem, bo też jestem taką osobą.
I chociaż cieszę się z postępu technologicznego, ponieważ na wielu płaszczyznach – w kontekście tego felietonu zwłaszcza na płaszczyźnie komunikacji międzyludzkiej – może ułatwić on życie, to jednak wyżej wymieniony gadżet jest mi całkowicie zbędny. Będę polegać na sobie.
Written by: Agnieszka Gorońska
Feedback and proofereading: Adrian P. Krysiak