Czy każda historia ma happy end? No chyba nie macie 3 lat, żeby wiedzieć, że nie. Mało tego, są dni, kiedy feministka wstaje, trzaska drzwiami i ma totalnie ochotę na the worst end ever. Załóżmy, że ten dzień jest dzisiaj.

Ta frustracja narastała we mnie od jakiegoś czasu. Nie jestem blogerką modową ani lajfstajlową, ale czas napisać parę słów o modzie. O męskiej modzie. Bynajmniej nie na homoseksualizm.
„Jaka to moda gdy grudzień” śpiewał Zelig w „Jaśniej” – już śpieszę z odpowiedzią. Irytuje mnie, że co drugi trend w modzie męskiej jest „-seksualizmem”. Dla przypomnienia w ostatnich latach rozgłos zdobyło najpierw pojęcie metroseksualizmu. To moda, w której modna jest androgynia i dbanie o urodę. Obcisłe rurki, przesadnie wystylizowane włosy, samoopalacz i delikatna pomadka, która jednakowoż smakuje whisky. Metroseksualista wygląda jak chłopak spuszczony z wybiegu Vivienne Westwood albo Prady na miasto. Metroseksualiści są po prostu estetyczni i fotogeniczni, czasem z nutą lekkiego campu (o ile camp może być lekki), drogim perfumem za uchem i zimnym spojrzeniem. Europa ma też halo na lumberseksualistów albo drwaloseksualizm – chłopaków z bujnym zarostem, lekko kwadratowych, w kraciastych koszulach i spodniach możliwie na szelkach. Do tego może być wełniana czapka i mocne buty, w których rzuceni przez trąbę powietrzną w środek Tatr czy Alp – spacerkiem doszliby do domu. W międzyczasie w USA mamy już dwa nowe trendy. Po pierwsze, mężczyznę uberseksualnego – który dba o siebie jak metroseksualista, ale przy tym ma wytrymowany zarost, i ani krzty wątpliwości, że pije dobre alkohole, uprawia modny sport i jeździ drogim samochodem, a zalicza tylko i wyłącznie panny. Po drugie, spornoseksualistów – facetów, którzy chcą wyglądać w dużym uproszczeniu jak gwiazdy porno, z gładko wygolonymi łonami, mocno umięśnieni, w dobrej bieliźnie, strategicznie wytatuowani. Dla każdego coś miłego, prawda?
Dobra, tylko dlaczego modę od razu utożsamiać z seksualizmem? Czy ludzie LGBTQ muszą potem tłumaczyć się za każdym razem, że „nie przechodzą fazy” i „nie, nie jestem wcale homo/bi/transseksualistą, bo to jest teraz MODNE”? Jaka logika stoi za tymi neologizmami, bo nie do końca rozumiem? Rozumiałam jeszcze metroseksualistę, przez swoje zadbanie i makijaż stojącego w rozkroku między męskością a kobiecością, czasem podejrzewanego o bycie przez to gejem. Ale czy to, jak wyglądamy albo co ubieramy, zawsze służy tylko temu ilu będziemy mogli zaliczyć w łóżku ludzi? Co ciekawe, trend ten jest absolutnie niesymetryczny – żadna kobieca moda nie ma „seksualizmu” w tle.
To prawda, każdy czasem ubiera się po to, by być pożądany, nie wyprę się tego, oczywiście, że nie. Czy kobiety nie mają „seksualnych” trendów modowych, bo z definicji są już seksualne? Może te trendy zmieniają się za szybko? Czy też seksualność mężczyzn jest tak zagrożona, że muszą dorabiać do tego słowa, żeby jej nie utracić?
Co w tym temacie miałyby robić feministki? Stereotypowo to te „brzydkie, niedopchnięte intelektualistki” – ale ja nie znam ani jednej nieatrakcyjnej feministki! Nie ślęczą nad parującym garnkiem z ziemniakami i patelnią z ociekającym tłuszczem schaboszczakiem, więc ich włosy nie są polepione od pary, cery mają naturalne świetliste, bo nie łażą wciąż na solarkę i nie nakładają tony chemikaliów na twarze. Mało tego, są świadome swojego ciała, więc nie leżą jak kłody w łóżku, faceci i laski ustawiają się do nich w kolejkę. Czy one są seksualne? Jasne! Czy są samotne? Niektóre, bo mają wysokie standardy.
Siedzę więc w knajpie tuż obok niemal typowego lumberseksualisty. Na stole herbata, nie alkohol. Słucham uważnie, co ma do powiedzenia o kobietach, mężczyznach, sobie. A kiedy już mam ochotę na niego naskoczyć z moją frustracją i powiedzieć, co o tym sądzę, jako feministka, jako queer, unosi spokojnie dłoń i mówi:
– Nie lubię tych wszystkich łatek. Każdy inny, wszyscy równi.
…więc co mi pozostaje oprócz tego bloga? Polubiłam siedzenie obok drwaloseksualistów. Tylko, niech do cholery, ukują sobie inny termin!!